Prawdziwa zbrodnia

W pierwszej scenie „Prawdziwej zbrodni” dowiadujemy się o… prawdziwej zbrodni. Krzysztof (43 l.), Anna (40 l.) oraz ich córka Zuzia (7 l.) nie żyją. Ich ciała leżą w policyjnych obrysach na podłodze. By dowiedzieć co się stało będziemy musimy cofnąć w czasie i poznać tę rodzinę. Być może także motyw zabójstwa, a szczególnie kto go dokonał. Klasyka gatunku!
Są trupy, jest zagadka, jest śledztwo. Jest gęsto i mrocznie! A co, jeśli zbrodni nie było? Czy to nadal kryminał? Czy elementy przynależne gatunkowi zadziałają w niezmienionym natężeniu i napięciu? A co, jeśli zamiast pytania „kto zabił?" zapytamy „dlaczego?” Przewrotne.
Twórcy spektaklu sprawdzają jak daleko można się posunąć w teatralnej kreacji i jak bardzo publiczność da się zrobić w konia. Nie tylko skupiają się na wspomnianym „dlaczego” i fundują esencjonalną analizę relacji między bohaterami dramatu, ale metody prowadzenia kryminalnej opowieści wykorzystują do czegoś zupełnie innego. To mechanizm marchewki na kiju/wędce. Wiedzeni ciekawością makabrycznej zbrodni odkrywamy coś, czego wcale nie chcieliśmy o bohaterach wiedzieć. To coś wstydliwego, uwierającego, niewygodnego, ale też skrytego i nieoczywistego. Przykładna rodzinka okazuje się mniej przyjemna niż sądziliśmy. Czy życie w atmosferze nienawiści, przemocy i niezrozumienia można jeszcze uznać za życie?
Czyli wróciliśmy do pytania, a co, jeśli trupa nie ma? To znaczy trup jest, ale metaforyczny. Siłą rzeczy morderca tożsamy. Czy można umrzeć inaczej niż na śmierć? Czy można żałować kogoś kto nie umarł na śmierć? Czy można szukać winy zabójcy, który nie zabił na śmierć? I czy przysługuje mu nadal status zabójcy? No i co z karą? Kto jest winny?
Rafał Hajdukiewicz sportretował Krzysztofa, rzekomo stateczną głowę stereotypowej rodziny. To misterna i niezwykle konsekwentna kreacja. Anna według Mai Bartlewskiej skrywa w sobie cierpliwość i cierpienie, jednocześnie. To dojrzała, przemyślana i dojmująco wrażliwa kreacja. Kilkuletnią córeczkę Anny i Krzysztofa pokazała debiutująca w zespole „Pleciugi” Zofia Tkocz. Choć to aktorka młoda, to by wiarygodnie pokazać małą dziewczynkę i tak musiała sięgnąć po wymagające niezwykłych umiejętności środki. Udało jej się to brawurowo. W niektórych scenach wydawało się, że posiada dziecięcą dublerkę, która w niezauważony sposób ją zastępuje.
W „żywe” postaci wcieli się Maciej Sikorski (jako bestia) oraz Mirosław Kucharski. Obaj pełnią głównie „funkcję” narratorów, „posuwających” akcję do przodu, a w tym przypadku… wstecz. Sikorski jako bestia jest przepyszny, stworzył dla potrzeb postaci mechanizm poruszania się, a także świdrowania oczyskami, zmienionymi soczewkami w iście piekielne spojrzenie. Strach się bać! Kucharski zaś, pojawiając się niespodzianie w połowie spektaklu (siedząc niezauważonym na widowni), nadaje mu dokumentalnego tonu. Jego racjonalność znakomicie kontrapunktuje z rzeczonym wcześniej „robieniem” widzów w konia, ale tez je… legitymizuje.
Kinga Dalska, autorka scenografii oraz kostiumów, zaproponowała uniwersalną przestrzeń, stroniąc od scenograficznej dosłowności. Jednorodne kostiumy wszystkich bohaterów – czarne dresy w czarna jodełkę, przywodzą na myśl więzienne uniformy. Czy to sygnał rodzinnego zniewolenia, zamknięcia? Mocne! Plan żywy dopełniają lalki. Są tu pacynki, lalki stolikowe, tintamareski oraz animowane formy amorficzne. To nakładane na palec główki postaci, organiczne „robale”, albo lalki-niemowlaki, znakomicie nawiązujące do niemożliwej do zatrzymania retrospektywy (wcześniej!). Całość w stylu znanym z filmów Tima Burtona. Ów mrok, niepokój czy tajemnica nie wybrzmiałyby tak wyraziście, gdyby nie muzyka Jakuba Woźniak. Kompozytor stworzył adekwatne dźwiękowe uniwersum „Prawdziwej zbrodni”. Jego czułość na znaczenie poszczególnych scen zadziwia. Pokazać tak trudny temat muzyką to, parafrazując tytuł, prawdziwa… sztuka!
„Prawdziwa zbrodnia” wciąga widza w kryminalną zagadkę i z taką samą siłą zaskakuje jej… nierozwiązaniem. Co z tego, że trupów nie ma…




